Zamknij

Już 12 kwietnia możesz przeżyć coś ekstremalnego. To może być przełom w twoim życiu

17:02, 27.03.2019 Wojtek Olszewski Aktualizacja: 16:32, 16.04.2019
Skomentuj

Właśnie w piątek 12 kwietnia o godz. 21. z Głogowa i Zielonej Góry można ruszyć w kolejną Ekstremalną Drogę Krzyżową. Z Głogowa wyruszą dwie wyprawy - Czerwona - św. Mikołaja (47 km) i Niebieska Bożego Miłosierdzia (45 km). W pobliżu jest jeszcze ta w Polkowicach im. św. Sebastiana (42 km) i ta z Zielonej Góry do wsi Góra św. Anny w gminie Żukowice. Ta ostatnia jest najdłuższa i liczy 55 km.

Tegoroczne rozważania to świadectwa członków Wspólnoty Indywidualności Otwartych, którzy abstrakcyjne prawdy zmienili na własne doświadczenia duchowe. Rozważania więc nie są napisane, raczej dobrze przeżyte. Dlaczego? Bo oparte są na owocach ich życia. To dzięki nim możemy bardziej zrozumieć, że EDK znaczy radykalną zmianę. Jak mówił przed rokiem ks. Tomasz Janczewski (28 l.), koordynator Ekstremalnej Drogi Krzyżowej z Głogowa do Jakubowa, EDK wpisuje się w nową ewangelizację kościoła.

- Droga Krzyżowa to stare, tradycyjne nabożeństwo, lecz do tej pory nie było przeżywane w takiej formie. Pewnie i ta nie dla wszystkich. Ma ona prowadzić podobnie jak tradycyjna do spotkania z Bogiem. To doświadczenie swoich słabości, także tych duchowych. Aby przeżyć życie dobrze, być z niego usatysfakcjonowanym, należy podążać śladami Chrystusa. Droga Krzyżowa jest wpisana w życie ludzkie. To pielgrzymka do Boga, do którego z każdym dniem się zbliżamy.

Czasami życie ludzkie porównuje się do pociągu. Zdarza się, że w pewnym momencie trzeba się przesiąść do innego, bo okazuje się, że przecież jedziemy w złym kierunku. EDK to także propozycja dla ludzki młodych. Cała nasza diecezja podejmuje właśnie synod. Szukamy nie tylko form dotarcia, ale także pomysłu na to, co zrobić, aby młody człowiek odnalazł się w kościele. W czasie rekolekcji dla szkół średnich młodzież spotka się ze chrześcijańskim raperem, więc to kolejna forma nowej ewangelizacji dotarcia do nich przez muzykę. Jeśli Ekstremalna Droga Krzyżowa ma być modą, to niech będzie - tłumaczył.

Ekstremalna Droga Krzyżowa to niewątpliwie niesamowite przeżycie. Poniżej jedno ze świadectw z EDK z roku 2017 mieszkańca naszego regionu, który chce pozostać anonimowy, ale pokonał trasę EDK z Zielonej Góry do Góra św. Anny. Rok później zrobił to ponownie. W tym roku deklaruje udział w EDK, ale w Sudetach. Na trasie krótszej, ale z pewnością trudniejszej - Szczytna - Kudowa Zdrój.

Kiedy Twoja piesza podróż zaczyna się nocą, a kończy w południe następnego dnia, to odczujesz to jak nigdy przedtem. Zwłaszcza, że w dniu, kiedy o godz. 21 rozpocząłeś wędrówkę - od rana normalnie żyłeś, pracowałeś, podejmowałeś decyzje, denerwowałeś się i śmiałeś się... Więc ile tak naprawdę trwa Ekstremalna Droga Krzyżowa? Na pewno ekstremalnie długo. Zwłaszcza, że jest niejako wpisana w szarość dnia. Z pewnością wywołuje jednak jaskrawe refleksje. EDK: coś sportowego, coś duchowego. To kompilacja wielu przemyśleń, bliskości Boga i niekończącego się cierpienia fizycznego.

7 kwietnia 2017 roku przeszedłem te 56 kilometrów. Od Zielonej Góry na Górę Św. Anny na Wzgórzach Dalkowskich. Przeszło też wielu innych. Byli szybsi. O wiele. Ale to nie były wyścigi. Chodziło o pokonywanie siebie. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo mierzyłem się ze swoimi niedoborami fizycznymi. I chyba po raz pierwszy w życiu ani razu moja głowa - mój umysł - nie zwątpiły, że powinienem iść dalej. Z tego jestem najbardziej dumny.

Jedyna myśl, której się dziś wstydzę, to ta, że powiedziałem sobie - "kurde, to naprawdę ciężka sprawa, myślę, że drugi raz się na to nie zdecyduję.." Już kilka godzin później, kiedy leżałem w swoim łóżku - obok ukochanej żony, która również pokonała siebie i tę trasę - nie miałem wątpliwości, że chcę znowu, że chcę więcej. Dlaczego nie wątpiłem? Wierzący powiedzą, że przez Boga, a niewierzący, że po prostu jestem silny. W tym tylko problem, że jeszcze silny się nie czuję. Więc to raczej Jego robota.

Byłem skrajnie wyczerpany, a na stacji w Byczu, przy figurze Matki Boskiej, wypowiedziałem rozważanie: " Jeśli jesteś gotowy dokonać tego wyboru, powtarzaj za mną: Panie Jezu Chryste, ja dziś oddaję się Tobie. Chcę, żebyś był Królem mojego życia, a Twoja wola niech się moją stanie. Amen" Czy w momencie, kiedy to czytałem, byłem gotów? Niekoniecznie. Miałem wiele wątpliwości - czy to w ogóle możliwe, czy mógłbym tak w życiu.

Ale ta droga od tej stacji w Byczu "Jezu do krzyża przybity" była niesłychanie długa i potwornie męcząca. Można powiedzieć, że nierzeczywista. Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Niby blisko, ale niezwykle daleko. I kiedy doszliśmy do Wierzbnicy, byłem już skrajnie wyczerpany. Z trudem oddychałem, nie mogłem stać. Przy krzyżu przydrożnym wypowiedziałem rozważanie na stacji 12 "Jezu, który pokonałeś śmierć, pokaż mi moją śmierć"... No i pokazał.

Kiedy usiadłem na ławce przystanku autobusowego tuż obok krzyża dostałem potwornych zawrotów głowy, chciało mi się zwracać i czułem napierającą biegunkę. Nie mogłem opanować bólu całego ciała. Położyłem się. Moja żona mówi, że chrapnąłem w tym czasie dwa razy i po około dwóch minutach nagle się obudziłem z powodu drgawek. Nie mogłem uspokoić ciała. Twarz miałem podobno całkowicie białą. Mogłem się tylko domyślać jaką, bo widziałem moje ręce - białe, bez krwi, bez krążenia. Ręka lewa całkowicie ścierpła.

Pomyślałem, że to nie jest być może śmierć - bo przecież jestem bezpieczny. W każdej chwili przyjedzie po mnie karetka i zabierze z trasy, ale była to moja symboliczna śmierć na tej trasie. Wyglądało na to, że osiem kilometrów przed końcem wędrówki nie będę jej wstanie ukończyć, co strasznie mnie rozzłościło. Nie godziłem się z tym. Chciałem żyć. Chciałem mieć siłę, żeby działać dalej. Nie mogłem skończyć właśnie tu i teraz, kiedy przez 47 kilometrów mówiłem sobie: "nie masz powodów kończyć tej trasy. Bo niby dlaczego? Że bolą cię nogi, ramiona... Słabe."

Drwiłem z siebie i swojego ciała. Nie miałem do niego szacunku. Krytykowałem je, bo uważałem, że powodem zakończenia życia na tej trasie może być straszna kontuzja, omdlenie itp. A nie zwykły ból. Dziś myślę, że często bagatelizujemy sygnały naszego ciała i nie liczymy się z nimi? Nie potrafimy ocenić ich wagi. I albo zbyt szybko panikujemy, albo zbyt późno decydujemy się szanować swoje zdrowie. Jak bardzo potrafimy bez zastanowienia i refleksji kontynuować życie takim jakie ono się stało i nieświadomie czekamy na koniec. Aż choroba przygwoździ nas do łóżka, sparaliżuje na zawsze, odbierze życie.

Dziesiątki myśli wypełniło wtedy mój umysł. Ale ja chciałem - jak Jezus - przeciwstawić się śmierci. Pokonać ją. Pokonałem. Uspokoiłem drgawki z zimna. Zawiązałem buty. Zapiąłem plecak i wrzuciłem go na plecy. Ruszyłem dalej. Strasznie obolały. Z lewą ręką odrętwiałą jeszcze przez co najmniej kilometr. Masowałem, ruszałem, ale krew nie wracała. Nie żaliłem się żonie, nie żaliłem się Bogu. Myślałem tylko o moim ojcu, który doznał lewostronnego paraliżu ciała po udarach i jego lewa ręka od miesięcy jest niewładna. I ja przez ten kilometr byłem niepełnosprawny. Ospały jak on, z bolącymi kolanami, które od lat mu dokuczają i ... bez ręki.

Wróciłem wtedy myślami do pierwszej stacji "Jezus na śmierć skazany". Wtedy było tam rozważanie, które kończyło się modlitwą "Panie, naucz mnie wychodzić z moich wyobrażeń o drugim człowieku. Daj odwagę do tego, by nie "skazywać innych na śmierć". Daj odwagę do tego by wierzyć w tych najbardziej opuszczonych. Pomóż mi być ludzki dla ludzi". Zrozumiałem, że kiedy ojciec - po długiej rehabilitacji - dostał ataku padaczki - drgało mu całe ciało, ale nie z zimna, ale z powodu padaczki poudarowej - skazałem go na śmierć, bo całkowicie się cofnął do stanu sprzed rehabilitacji.

Po wielomiesięcznej walce, którą osobiście toczyłem o jego życie, tym razem się poddałem. Przestałem wierzyć, że może z nami jakoś żyć, że w ogóle warto mu pomagać. Taki mądry byłem? A jak bym się czuł, kiedy siebie samego skazałbym na symboliczną śmierć, kończącą trasę  na 47 jej kilometrze? Później okazało się, że przede mną był jeszcze kawał drogi. Ogrom, choć w liczbach wydawało się, że to zaledwie 8 kilometrów. Ale tego było znacznie więcej. Nie wiem, czy w umyśle, w wyobrażeniach, niewiele mniej niż przebyte wcześniej 47 kilometrów. Po prostu kawał życia.

Nowych doświadczeń - między innymi piękne Wzgórza Dalkowskie, do których dopiero się zbliżaliśmy, czy przepyszny Żurek pań z koła gospodyń wiejskich. A ile czeka jeszcze w życiu mojego ojca? Pewnie niewiele mniej... Panie Jezu, proszę cię o dar uważności na innych i o przestrzeń w moim świecie na ich sprawy - to z kolei stacja 6 "Szymon z Cyreny pomaga dźwigać krzyż Jezusowi..." To tylko najważniejsze moje przemyślenia, zmiana mojego życia, która spotkała mnie tam na trasie gdzieś między Zieloną Górą a Górą św. Anny. Ale było tego znacznie więcej. To może być niekończąca się opowieść. Warto żyć dla takich chwil. Warto żyć po nowemu. Po przełomie.

(Wojtek Olszewski)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%