Taka szczerość to prawdziwa rzadkość, ale Justyna mówi, że nie ma niczego do stracenia, a do zyskania mobilność i nowe życie. Teraz jest uwięziona na drugim piętrze w bloku na odludziu, na pożyczonym wózku inwalidzkim. Czasem na pupie zjeżdża ze schodów, by się wydostać z klatki, ale najczęściej na powietrze wyjeżdża na balkon. - Ładny mam stamtąd widok. Na pola. Kiedy ma się tyle czasu, co ja teraz, wiele spraw można przemyśleć. Wiem, że za jeden głupi wybryk będę płaciła do końca życia - przyznaje.
Był kwiecień ubiegłego roku. We wsi impreza. Justyna i jej znajomi dobrze się bawili. Za dobrze. - Był alkohol i było fajnie - mówi wprost. Między 2 a 3 w nocy wróciła do domu. - Od krawężnika do krawężnika, ale dotarłam cała i zdrowa. Położyłam się i wtedy świat zaczął wirować. Jak to mówią, helikopter. Leżałam na łóżku przy oknie i czułam, że robi mi się niedobrze. Zaczęłam kalkulować, że do łazienki mogę nie dobiec. Otworzyłam okno. Poczułam powiew świeżego powietrza i przez krótką chwilę poczułam się lepiej. Ale zaraz potem znów mnie zemdliło. Czułam, że będę wymiotować - opowiada.
Najbliżej było do tego okna, ale to drugie piętro. - Stanęłam jedną stopą na parapecie, a drugą na kaloryferze. Trzymając się ramy spojrzałam w dół i myślałam już tylko o tym, że muszę się bardziej wychylić, żeby nie narzygać na parapet sąsiadki - tłumaczy. Wtedy stopa zsunęła się z grzejnika, a dziewczyna runęła w dół. - Nie wiem czy sąsiadka to doceniła - żartuje. Upadek z drugiego piętra kosztował ją kalectwo. Ma przerwany rdzeń kręgowy na odcinku lędźwiowo - piersiowym i już nigdy nie będzie chodziła.
22-lenia dziś Justyna Cybulska mieszka w Dalkowie. Po gimnazjum poszła do Wyżyka, ale już po pierwszej klasie przerwała naukę. - Nie ma co kryć. Dziś wiem, że to to była głupia decyzja, ale wtedy wolałam imprezować - przyznaje ze szczerością, na jaką stać niewielu. - Nigdy nie byłam orłem, ale jakoś sobie radziłam. Mogłam chociaż spróbować skończyć tę szkołę, ale wtedy zdecydowałam inaczej - mówi. Musiała jednak kontynuować naukę do pełnoletności, więc zapisała się do szkoły dla dorosłych, ale gdy tylko mogła, tę też przerwała.
Justyna wie, że dla jej decyzji nie ma żadnego innego usprawiedliwienia, jak tylko młodzieńcza nieodpowiedzialność i kompletna niedojrzałość. Jej rodzice pracowali w Holandii i jak mówi Justyna, nie byli w stanie kontrolować dorastających córek. Ojciec zmarł nagle na zawał serca. Tam, zagranicą. - To było we wrześniu 2021. Musiałam sprowadzić ciało i pochować męża w Polsce, a potem jakoś pozbierać się po tej tragedii - opowiada pani Elżbieta, matka Justyny. W trzypokojowym mieszkaniu w Dalkowie mieszkała wówczas z dwiema córkami, siostrą i swoim ojcem emerytem. - Wcześniej w marcu 2021 u siostry lekarze zdiagnozowali glejaka. W maju zmarła, a w kwietniu kolejny dramat. Justyna - wspomina. Już nie wyjechała zagranicę, chociaż nie widzi dla siebie żadnej zawodowej przyszłości w Polsce.
Rodzina żyje z resztek oszczędności, popegerowskiej niewielkiej emerytury dziadka i pomocy, którą przysyła starsza córka. Ale jako matka pani Elżbieta ma dylemat, bo z jednej strony trzeba zarobić na utrzymanie i rachunki, a z drugiej opiekować córką. - Ręce ma sprawne. Zrobi sobie herbatę i coś do jedzenia, ale trzeba jej pomóc choćby w codziennej toalecie - mówi, że obie wciąż uczą się żyć z tą niepełnosprawnością. Jest lepiej niż na początku, ale do pełnej samodzielności 22-latki jeszcze daleko.
- Najważniejszy jest teraz wózek. Ten, który mam, jest wypożyczony z fundacji i niedługo będę go musiała oddać. I rehabilitacja. Muszę wzmacniać ręce, by sprawniej się na nich dźwigać i zadbać o nogi, żeby nie dopuścić do zaniku mięśni. Ale to wszystko kosztuje - mówi Justyna, której nie przysługuje nawet renta. - Trzeba mieć minimum trzy lata stażu pracy, a córka miała tylko rok. Nie była leniwa. Pracowała i zarabiała, ale miała tylko 21-lat, gdy doszło do tego wypadku - podkreśla matka. - Nie pochwalam tego, w jakich okolicznościach do tego doszło, ale młoda była, a nikt w tym wieku nie jest święty. Staramy się z tym żyć i nie narzekać - dodaje.
Justyna chciałaby skończyć szkołę. Szuka takiej, w której mogłaby uczestniczyć w zajęciach on-line. Chciałby zostać kosmetyczką albo manicurzystką, bo taką pracę mogłaby wykonywać na siedząco. W swojej sytuacji szuka pozytywów, śmieje się i tryska energią. - Żyję! Mogło być przecież gorzej - mówi. Wózek to wydatek ponad 10 tys. zł. Rehabilitacja - 200 zł za 45-minutową sesję, gdy rehabilitant przyjeżdża do domu, a to właściwie jedyna opcja, bo pani Elżbieta nie ma ani prawa jazdy, ani samochodu, więc wydostanie z Dalkowa z córką na wózku graniczy z cudem.
- Wiem, że tego co się stało już nie odwrócę. Spieprzyłam sprawę i płacę za to każdego dnia - mówi wprost. - Trochę mi tylko przykro, że gdy byłam zdrowa, to byłam dobrą kumpelą. Od wypadku nikt z moich znajomych, z którymi wtedy imprezowałam, się mną nie zainteresował. Nie odwiedził. Pamiętam, że po upadku najpierw krzyczałam, bo bardzo mnie bolało. Potem straciłam przytomność i odzyskałam ją dopiero przed operacją w szpitalu we Wrocławiu. Lekarze proponowali mi pomoc psychologa, ale sama się z tym uporałam. Pogodziłam się z kalectwem i chcę żyć tak normalnie, jak to tylko możliwe. Skończyć szkołę, zrobić prawo jazdy, pracować i zyskać chociaż częściową samodzielność. Muszę wziąć byka za rogi- podkreśla.
Justyna założyła zrzutkę na cel. Musi zebrać 50 tys. zł, ale jak mówi - idzie kiepsko. Niczego nie ukrywa, zdając sobie sprawę, że naraża się na oceny, krytykę i hejt. Otwiera serce i liczy, że jej pomożecie. - Ja już naprawdę nie mam nic do stracenia - powtarza.
RED
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz