Do podobnej sytuacji na al. Wolności doszło już w październiku 2020 roku. Wtedy to sześcioletnia suczka Lusia państwa Zuchowiczów straciła życie. - Była cudownym i wspaniałym pieskiem. Przyjacielem całej rodziny - opowiadała nam rozżalona pani Jolanta, która z konającym psem na rękach pojechała do weterynarza, ale na ratunek było już za późno. Pies odszedł. - To było straszne, umierała na moich rękach - płakała wówczas kobieta. Lekarz weterynarii Dariusz Buksa, który przeprowadził wtedy sekcję zwłok Lusi, potwierdził, że objawy i zmiany patologiczne wskazywały na zatrucie trutką na szczury. - W żołądku nie stwierdziłem obecności ciał obcych. Objawy kliniczne i zmiany mogły wskazywać na bardzo silne zatrucie. Mogła to być trutka na gryzonie - informował.
Mirosława Dzikuć, która mieszka na tej samej ulicy, co pani Jolanta przeżyła podobną sytuację ze swoim pupilem. 20 lutego przebiegał zwyczajnie i nic nie wskazywało na to, że w nocy stoczy heroiczną walkę o życie suczki, którą domownicy traktują jak członka rodziny. - Abi odebraliśmy ludziom, którzy źle ją traktowali. Wraz z mężem pokochaliśmy sunię i troszczyliśmy się o jej dobry rozwój - zapewnia właścicielka rocznego psa i dodaje, że przez cały dzień nic nie wskazywało, by Abi źle się czuła. Dopiero w nocy, gdy pani Mirosława z mężem już spali, suczka zaczęła wymiotować, dostała silnej biegunki, a następnie zaczęła silnie krwawić.
- Natychmiast wyszukałam lekarza weterynarii, do którego moglibyśmy się zgłosić. Po przyjeździe do przychodni otrzymałam informację, że są nikłe szanse, aby mojego pieska udało się uratować - opowiada ze łzami w oczach kobieta. Pani doktor jednak zadziała bardzo szybko, podała kroplówki, a nadzieja na ratunek rosła. Abi spędziła w przychodni cały dzień, a przez kolejne dni otrzymywała zastrzyki i kroplówki. Leczenie trwa do dziś i wiadomo już, że szybko się nie zakończy. Państwo Dzikuć są wstrząśnięci faktem, że ktoś chciał zabić najwierniejszego przyjaciela ich rodziny. Wspominają też o kosztach leczenia, bo tylko w pierwszym tygodniu z ich portfela ubyło ponad 1 tys. zł.
Lekarz weterynarii Agnieszka Ulanicka - Rolla z przychodni weterynaryjnej Orivet w Głogowie potwierdza, że było to silne zatrucie. - Nie wykluczam, że pies mógł zjeść trutkę, ale trudno potwierdzić to na 100 proc. bez badań toksykologicznych - mówi. Mieszkańcy ostrzegają się wzajemnie, aby uważać na spacerach, bo ktoś na trawnikach rozsypuje kości drobiowe oraz smaczki dla zwierząt. Nikt jednak do tej pory nie przypuszczał, że to w nich może znajdować się trucizna. A co, jeśli dziecko zje takie ciasteczko? - pytają oburzeni. Właściciele psów chcą wysłać rozrzuconą karmę do analizy i złapać wreszcie sprawcę trucia psów na osiedlu.
MW
fot. Mirosława Dzikuć, Marta Wróblewska
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz