Zamknij

Kelner przyniósł rachunek za 387 zł. Mieliśmy ochotę uciec bez płacenia.

10:30, 15.04.2025 Aktualizacja: 13:17, 15.04.2025
Skomentuj

Wiedzieli, że będzie drożej niż w barze mlecznym, ale nie spodziewali się, że dostaną rachunek wyższy niż za ubezpieczenie OC. Justyna i Marek – para trzydziestolatków z Głogowa, która miała po prostu ochotę na „miły wieczór z kolacją na mieście”, przeżyli gastro szok. Plan był prosty: ubrać się ładnie, odpocząć od gotowania, zjeść coś „na ciepło, ale nie z mikrofali” i może nawet uczcić fakt, że oboje przeżyli deadline’y w pracy. Marek wcześniej rzucił tylko: „Idziemy, nie patrzymy na ceny. Raz się żyje”. I rzeczywiście – żyli pięknie, aż do momentu, kiedy kelner postawił im na stole rachunek.

Zaczęło się od zachwytu. Wyszli z domu jak na randkę z początku związku – ona w sukience, on w koszuli, której nie widziała nawet teściowa na święta. Restauracja w ich mieście była jedną z niewielu, które nie wyglądały jak sala weselna z lat 90., tylko miała klimat: świece, jazzik w tle, kelner w fartuchu dłuższym niż niejedna kariera polityczna. Menu przyniesione w skórzanej oprawie, karta win gruba jak instrukcja obsługi drukarki – no wszystko grało. Romantycznie, elegancko, zapowiadało się cudownie.

„Nie pytaj o ceny, idźmy za flow” – powtórzył Marek, a Justyna wzruszyła ramionami. W końcu nie jedli na mieście od miesięcy, a w zamrażarce już trzeci raz odgrzewali ten sam rosół z grudnia. Zamówili przystawkę – coś z burakiem i kozim serem, wyglądało jak dzieło sztuki nowoczesnej. Później przyszła zupa – aksamitny krem, który smakował lepiej niż niejedno danie główne z ich domowego repertuaru. Do tego dwa dania główne: Marek poszedł w wołowinę, Justyna wybrała risotto, bo przecież „raz się żyje, a ryż w domu to nie to samo”. Na deser była beza – bo przecież słodkie się nie liczy. Do tego dwa napoje – zero alkoholu, tylko lemoniady, żeby nie paść po jednym kieliszku.

I tu właśnie zaczęła się cicha groza. Bo każdy kęs był tak pyszny, że nie sposób było go nie jeść powoli, celebrować, wąchać, uśmiechać się do siebie. Było jak w filmie – te spojrzenia, to przytakiwanie z pełną buzią, te „mmm” przerywane tylko westchnieniami. Wszystko miało sens, aż do momentu, kiedy Justyna spojrzała na stolik obok, gdzie ktoś zostawił paragon. I zobaczyła, że napój, który przed chwilą wypiła – 24 zł. „To chyba za dzbanek?” – rzuciła z nadzieją. Nie był to dzbanek.

Kelner przyniósł ich rachunek dopiero po chwili, z dyskretnym uśmiechem, jakby wręczał wyniki badań z hasłem „proszę się nie stresować, ale...”. Justyna spojrzała. 387,40 zł. Trzysta osiemdziesiąt siedem złotych i czterdzieści groszy. Bez wina, bez kawy, bez fanfar. Tylko uczciwa kolacja w małym mieście. Marek zamarł. Po chwili dodał: „Za tyle to ja kiedyś kupiłem rower”. Justyna przez chwilę serio rozważała, czy przypadkiem można po prostu wyjść i udawać, że to była pomyłka.

Bo tu pojawia się właśnie pytanie za sto punktów: czy w mniejszych miastach restauracje nie powinny być tańsze? Przecież tu nie ma modnych dzielnic, wielkich czynszów, foodie tłumów z TikToka. A jednak – często jest dokładnie odwrotnie. Mniejsze miasto = mniejsza konkurencja. A mniejsza konkurencja = większa odwaga w żądaniu trzycyfrowych rachunków za kolację. Bo nie ma opcji porównania. Nie ma trzech bistro na jednej ulicy, nie ma food trucka za rogiem, nie ma gastro rewolucji. Jest kilka restauracji, która się „starają”, więc wykorzystują fakt, że albo pójdziesz tam, albo do domu na parówki.

W dużym mieście masz wybór. Topowe restauracje w Warszawie pękają w szwach.  Jak ci nie podejdzie cena, idziesz ulicę dalej. A w Głogowie? Możesz iść... do Żabki. I właściciele knajp doskonale to wiedzą. W związku z tym ceny nie są kalkulowane „co będzie fair”, tylko „co jesteśmy w stanie przepchnąć przez gardło klienta, który nie ma alternatywy”. I tak właśnie za zupę krem płacisz więcej niż za dobrej jakości dżinsy z wyprzedaży. I nikt się nie burzy, bo nikt nie chce wyjść na wieśniaka, który „nie zna się na kuchni”.

Marek i Justyna zapłacili. Zostawili nawet napiwek, bo przecież kelner był przemiły. Wyszli z restauracji w milczeniu. Dopiero przy samochodzie Marek rzucił: „Wiesz co? Mogliśmy zamówić pizzę do domu i otworzyć wino z Biedry. Wyszłoby taniej i zostałoby na tankowanie”. Oboje się zaśmiali, ale gorzki był to śmiech. I choć jedzenie wspominają jako naprawdę dobre, to rachunek zostawił smak, który trudno zapomnieć – coś między czarną kawą a sokiem z cytryny.

Dziś mówią: fajnie było, ale następnym razem, zanim wejdziemy do lokalu, zerkniemy na menu. I jeśli zupa kosztuje więcej niż Netflix na miesiąc – wychodzimy. A my dodajemy: jeśli też kiedyś złapie cię gastro szok, pamiętaj, że są miejsca, gdzie da się zjeść dobrze, uczciwie i bez dramatu przy płaceniu. A jak je znaleźć? No jak to gdzie – na ŚlinkaCieknie.pl . Testujemy, sprawdzamy, ostrzegamy i pokazujemy, gdzie gastro przyjemność nie zamienia się w finansowy thriller.

 

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%