Urodził się w Grecji, przez lata był bezpaństwowcem. Jako ośmioletni chłopiec w przymusowym transporcie trafił do domu dziecka w Polsce, która miała być dla niego rajem. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tworzy obrazy olejne, rysunki, grafiki, pisze poezje. Autor kilku tysięcy prac, artysta uznany w Polsce i za granicą. Głogowianin z wyboru, wrażliwy na piękno – wyczulony na dobro i zło tego świata. Dąży do wolności umysłu i potrafi się nią nieustannie cieszyć. I choć przeżył piekło wojny, upokorzenie, strach i głód znalazł szczęście, któremu codzienną pracą od kilkudziesięciu lat odwdzięcza się za ocalenie życia, miłość i bezpieczeństwo. Telemach Pilitsidis (79 l.) człowiek o niespotykanej wrażliwości, otwartości i szacunku dla życia w rozmowie z Danutą Bartkowiak-Reczuch.
Nie był pan pewny, czy uda się nam spotkać...
Tak, czekam na telefon z Poznania. W każdej chwili mogę znaleźć się w szpitalu. Otrzymałem już zieloną kartę…
Rozmawiamy na dwunastym piętrze wieżowca. To tu jest pracownia, w której pan tworzy. Piękne widoki, ale i chyba czasami trzęsie?
Oj, trzęsie i to mocno. Ludzie wybiegają ze swoich mieszkań i krzyczą. Niektórzy zbiegają na dół, tak jakby miało to ich uchronić przed nieszczęściem. A przecież przed ewentualnym kataklizmem w takiej sytuacji człowiek nie jest w stanie się uchronić. Na takie zachowania działa wyobraźnia, mamy jakieś obrazy w głowie podobnych nieszczęść widzianych w telewizji i to one wywołują w nas lęk oraz panikę. „Bujanie” się budynku trwa kilka sekund...i zanim dojdzie do wstrząsu człowiek wyczuwa nadchodzące tąpnięcie wcześniej. Jest niepokój, jakiś instynkt podpowiada zbliżającą się falę uderzeniową, która poruszy ziemię. To trudne do wytłumaczenia, ale jest…
Pan się nie boi?
Kiedy byłem dzieckiem w Grecji nauczono mnie, że jak jest trzęsienie ziemi, to trzeba stanąć w otwartych drzwiach lub schronić się pod stołem. Czy się boję? Pewnie tak, ale proszę spojrzeć, jaka jest tu przestrzeń? A ona daje nam wolność umysłu, a ta jest dla mnie bardzo ważna – dlatego jestem gotowy się bać – tak, aby tej wolności jak najwięcej czuć.
Grecja… czyli pana korzenie. Jak to się stało, że opuścił pan ten piękny kraj?
Wojna domowa... Miałem osiem lat, kiedy mnie stamtąd wywieziono. Dziś, kiedy słyszę, że Grecy źle traktują emigrantów, mam przed oczyma wszystko to, co mi było dane przeżyć. Przecież Grecja jest mała, nie ma przemysłu, nie jest bogata, a Europa ma do niej pretensje, że nie radzą sobie z dwoma milionami uchodźców. Nie podoba mi się to.
Opowie mi pan o tym, co wtedy, gdy miał pan osiem lat, wydarzyło się w pana życiu?
Musielibyśmy bardzo długo o tym rozmawiać...W domu była wielka bieda, czyli wielki głód. Partyzanci jedli własne kamasze, nie było nic. Mama zdecydowała, że zabierze mnie i będziemy uciekać, gdyż zapadła decyzja, że wszyscy młodzi ludzie z tego terenu będą wywiezieni na Peloponez, gdzie królowa Fryderyka założyła obozy. Co miało w nich być? To było niewiadome i dlatego moja mama uznała, że będzie lepiej, jak zabierze mnie w góry. I wraz z innymi uciekinierami przedostaliśmy się do Albanii, a później statkiem trafiłem do Polski. Mówiono nam, że jedziemy do raju. Wierzyliśmy w to...Uciekaliśmy z piekła… Czy to był raj? Nie. Polska ledwo co była po wojnie, wszystko było w gruzach… Z Gdańska trafiłem do Lwówka Śląskiego. Byłem jednym z trzynastu tysięcy greckich dzieci, które pod nadzorem ONZ znalazły się na polskiej ziemi, rodzice zostali w Grecji i walczyli do końca. Wraz z nami płynęli również ranni partyzanci.
Co ośmioletni Telemach myślał sobie w czasie tej podróży? Oderwano go od matki, ojca, rodzeństwa…
Cóż ja mam pani powiedzieć… Wojna widziana oczami dziecka to wielki dramat. Nikomu nie życzę, aby przeżył choć jeden dzień wojny. Dziś dzieci widzą wojnę na filmach, w grach i myślą, że zabijanie jest fajne. Gdyby miały przeżyć realnie choć przez kilka godzin bombardowanie, przerażające huki czy widzieć roztrzaskane ciało partyzanta z odciętą głową na pewno nie byłyby w stanie znieść takich widoków. Proszę mi wybaczyć...nie potrafię o tym mówić, ja to wciąż słyszę, koszmar wojny jest we mnie wciąż żywy i z nim umrę. Już tu w Polsce budziłem się z krzykiem, nie było ani jednej normalnie przespanej nocy…
Dlatego bardziej niż ktokolwiek rozumie pan emigrantów, którzy dziś na naszych oczach przechodzą to piekło wojny?
Tak... Siedzimy sobie w wygodnych fotelach, oglądamy telewizyjne relacje i tak naprawdę niewiele nas to obchodzi. Ja w tych ludziach widzę dokładnie to, co sam przeżyłem. Tułaczkę, głód i totalne upodlenie. Dziwię się, bo przecież wielu z nas przeżyło wojnę, nie jestem jedyny…
Wzruszył się pan, widzę łzy… To pięto na całe życie?
Zdecydowanie, dlatego tak bardzo cenię też życie. Tamtej traumy nie da się wymazać z pamięci.
Po jakim czasie spotkał się pan z rodzicami?
To nie było długo, szukali mnie przez Polski Czerwony Krzyż i znaleźli. Byłem wtedy w domu dziecka w Zgorzelcu. Pewnego dnia weszli rodzice… nie poznałem ich, byli przerażająco zmienieni. Zapamiętałem ten widok jako jedno wielkie cierpienie, mama była wychudzona, ojciec niewyobrażalnie zmizerniały… Przytuliłem się do wychowawczyni i nie chciałam z nimi rozmawiać. Mama zapytała – Telemachu, nie poznajesz mnie? Nie wiem, co się wtedy ze mną stało, byłem ale jakby mnie tam nie było. Ojciec, który zawsze był temperamenty, który przeżył obóz koncentracyjny i więzienie, zdenerwował się, zaczął kląć, nie mógł zrozumieć, że syn ich nie poznaje, że nie chce się przywitać… Ja na to – Kostas, przestań… – a że zawsze do ojca mówiłem po imieniu, tak i wtedy do niego się zwróciłem. To był jakiś wyraz mojego buntu, żalu, że to wszystko tak się potoczyło. Później było oswajanie się, zabierali mnie do siebie. Ale mieszkali w jedenaście osób, nie było więc warunków dla dziecka.
Raj w Polsce nie był rajem?
Pamiętam taką sytuację, kiedy zgromadzono ludzi, aby przeszli dezynfekcję. Każdy musiał rozebrać się do naga. I starsi, i dzieci, kobiety i mężczyźni. Staliśmy tak wszyscy w tych oparach… czułem ogromny wstyd, to było tak bardzo upokarzające i upadlające, że nie da się tego opisać. W mojej głowie była rozpacz, nie rozumiałem tego. Co do raju. Cóż… był dach nad głową, było jakieś jedzenie, a to po tym wszystkim, co przeżyłem w Grecji, było może nie rajem, ale na pewno jakimś bezpieczeństwem.
Pan został w Polsce, a rodzice?
Po jakimś czasie wyemigrowali. Nie chcę do tego wracać, powiem tylko, że różnie bywało z przychylnością wobec obcokrajowców. W domu dziecka byłem do końca, skończyłem szkolę i poszedłem na studia.
Ile miał pan lat, kiedy pojechał pan do Grecji, do miejsca, w którym przeżył horror wojny?
Byłem już dorosłym człowiekiem, miałem ponad czterdzieści lat, był rok 1984. I nie był to powrót łatwy, byłem człowiekiem podejrzanym, przybywałem z komunizmu, na granicy były zatrzymania, byłem wypytywany po co jadę, gdzie… Na granicy Bułgarii z Grecją pociąg stał trzy godziny, żona z dzieckiem czekała na mnie i nie miała pewności, czy ja w ogóle wyjdę z tej odprawy. Przez długi czas byłem bezpaństwowcem, później wszystko unormowałem.
Sztuka, malarstwo było ucieczką od upiorów wojny?
Urodziłem się z talentem artystycznym, to było we mnie. W szkole podstawowej miałem wychowawcę, który miał ogromny wpływ na moje dalsze życie. Ale to tak już jest, że w pewnym momencie przytrafia się nam człowiek, który zaważy na tym, że stajemy się tym kim jesteśmy. To był prosty człowiek, ale z duszą artysty. To były czasy, kiedy pod dostatkiem było prasy i książek radzieckich. Na nich właśnie uczyliśmy się malarstwa. Moje rysowanie zawsze było indywidualne, a że szybko zauważono, że mam talent to i zaangażowano mnie do malowania wielkości dwóch, trzech metrów Stalinów i Leninów. Nie wstydzę się tego, bo były takie czasy. Nie wymazuję tego ze swojego życia, tak samo jak nie oceniam innych, którym dziś usiłuje się zaglądać do przeszłości.
Jak pan widzi dziś otaczające nas życie?
To jest pytanie, którego w ogóle nie powinno się stawiać. Wystarczy popatrzeć, co się dzieje w świecie? Wszędzie są wojny, giną ludzie, to się dzieje na naszych oczach. Europa jest spokojna, bezpieczna. Myślę sobie – Telemachu – żyjesz w raju… I szkoda, że tego nie doceniamy, narzekamy, krytykujemy, skacze jeden na drugiego – pytam – po co? Przecież żyjemy w normalnym kraju, powinno być jak najlepiej. Ale nie... ciągle jest nam źle. Prosimy się o nieszczęście…
Panu ciepła woda w kranie wystarcza?
Ja myję się w zimnej… (śmiech). Proszę pani – naprawdę nie mamy powodów do narzekań. Być może mój punkt widzenia spowodowany jest tym, co przeżyłem. Być może dlatego, bardziej niż ktoś inny doceniam wszystko co mam, co mnie otacza, co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Konsumpcjonizm wyparł z nas to, co w człowieku jest najcenniejsze, czyli wrażliwość. Człowiek nie musi mieć wszystkiego, szczególnie dóbr materialnych. Ja postawiłem w życiu na to, co jest ponadczasowe i jest mi z tym dobrze.
W Głogowie otwarto teatr. Myśli pan, że teraz zamiast do galerii handlowych będziemy szukali chwili szczęścia właśnie w tym przybytku kultury?
Byłem biednym studentem, ale bogatym w wrażenia. I do tej pory mi to zostało. Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, bez sztuki. Pytanie w jakim stopniu jest ona potrzebna innym ludziom? Nie wiem, wiem natomiast, że przychodzi taka chwila w życiu, kiedy przesyceni materializmem poszukujmy czegoś, co nim nie jest. A właśnie sztuka dostarcza człowiekowi wrażeń i emocji, których ani nowy samochód, ani meble ani też markowe rzeczy nie zapewnią. Do tego dorastamy, w różnych etapach odkrywamy potrzebę obcowania z czymś innym. Podczas studiów myślałem – po co mi ta akademia? Byłem przekonany, że ktoś weźmie mnie za rękę i doprowadzi do chwili, kiedy stanę się artystą. Nic z tego, to ja musiałam dojrzeć. Wszystko co dostałem, dała mi Polska, patrzenie na świat, kulturę… Miałem profesora Nowosielskiego, niesamowity umysł, człowiek przy którym można było tylko się wstydzić, że chce się coś powiedzieć. Miałem też fantastycznych wykładowców, ludzi wspaniałych i niezwykle mądrych. To dzięki nim dziś jestem taki jaki jestem. Wierzę, że teatr to wartość sama w sobie, już sam fakt, że ludzie się w nim spotykają jest cenne. Rozmowy, wymiana opinii, obserwowanie innych to poznawanie różnych postaw, gustów, wrażeń. Ważne, aby była w nas potrzeba poznawania czegoś nowego, ważne abyśmy w prozie życia czuli odświętność z tej okazji, że pójdziemy do teatru. Bardzo chciałbym, aby w Głogowie, gdzieś na starówce, był mały amfiteatr, w którym występowaliby na przykład uczniowie głogowskiej szkoły muzycznej. Czyż nie byłoby pięknie?
Co w życiu jest ważne?
Żeby być sobą. Pytanie, czy chcemy się realizować, czy też pozostaniemy tylko z marzeniami. Wielkość człowieka polega na byciu wiernym sobie. Poddawanie się modom, tym co mają i jak się zachowują inni nie jest drogą do szczęścia, to naśladownictwo, gdyż wszystko to, co my czujemy powinno być drogą dla nas. Ja nie należę do nikogo, ja jestem wartością. Praca jest podstawą naszej tożsamości, jest podwaliną naszych pragnień i spełniania. Nie wyobrażam sobie życia bez pracy, mam blisko osiemdziesiąt lat i każdego dnia idę do pracowni. To jest moja świętość.
I szczęście?
Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Po tym co przeszedłem, kiedy tu jestem i maluję mam wolność, której nie da się opisać. Dziś bardziej niż kiedykolwiek skupiam się nad swoim umysłem. Musiałem wyzwolić się z myślenia – stary jesteś chory, masz raka, umrzesz – nie, tak nie wolno. Owszem, przyjmuję to, ale nie wchodzę, nie rozmyślam, nie zatruwam. To nic nie da. Umysł jest jak narzędzie – jeśli my go używamy, a nie on nas, to jesteśmy bezpieczni. Choroba ciała to jedno, ważne, aby nie dopuścić do choroby umysłu. Człowiek ma dziś zbyt wiele dookoła informacji, nie jest w stanie tego przetworzyć, ponadto po co nam to. Po co nam ten śmietnik? Dlatego należy się uwalniać, nie przyswajać. Zachować co najwyżej to, co naprawdę jest wartościowe dla nas.
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz