Opowieść o wielkim sercu dla małych... łapek, bo Anna i Jeremi Hołownia od lat pomagają kotom. – Są całym naszym życiem – mówią nam.
Na pierwszy rzut oka Jeremi Hołownia – dziś wicestarosta powiatu głogowskiego – i jego żona Anna to para jakich wiele: od lat razem, wychowali dwie córki, pracowali zawodowo. Ale gdy tylko przekroczysz próg ich domu, od razu czujesz, że to miejsce inne niż wszystkie. To dom, który dość przypadkowo, stał się tymczasowym dla kotów – tych porzuconych, rannych, niechcianych. A może po prostu... tych, które potrzebowały miłości.
Wszystko zaczęło się w 1996 roku. – Jak dzieci były małe, chciały pieska – zawsze przychodzi taki wiek – wspomina Anna. – Ale wiadomo wyprowadzanie na podwórko, spacery, obowiązki...chyba dzieci po chwilę zwątpiły. To może kot? – nie zastanawialiśmy się długo i oto tak w ich domu pojawił się pierwszy mruczek, którego dostali za czekoladę i kawę.
– Miałem znajomą w pracy, która mówiła, że zajmuje się hodowlą kotów. Oddała nam jednego z wielką przyjemnością – przypomina sobie Jeremi.
To były czasy, kiedy na osiedlu zrobili prawdziwe show, bo kota wyprowadzali na smyczy. – Byliśmy chyba tego prekursorami! Kto wcześniej widział kota na smyczy? – śmieje się wicestarosta. – Ludzie się patrzyli. Dziwny pies? Kot na sznurku? – dodaje. Ich pierwszy kot – długowłosy, norweskiej rasy– miał na imię Helmest. – Był z nami 16 lat. Piękny, majestatyczny. Prawdziwa duma domu – wspomina Anna z uśmiechem, ale i nutą wzruszenia.
Z czasem do ich drzwi zaczęły trafiać kolejne kocie historie. Magdalena – córka – przynosiła tzw. kocie biedy. Takie koty poturbowane przez los. – Nie wiadomo, jak to się stało, ale pewnego dnia zorientowaliśmy się, że jesteśmy domem tymczasowym – opowiada Jeremi. – Leczyliśmy, karmiliśmy, odrobaczaliśmy i szukaliśmy im dobrych domów – nie ukrywa. Były momenty, kiedy pod ich dachem mieszkało nawet 13 kotów jednocześnie. – Kociaki trzeba było karmić butelką, spać przy nich, doglądać co chwilę. Ale to była radość – prawdziwa satysfakcja – nie ma wątpliwości.
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze. Łazik, kot po wypadku, był w tragicznym stanie. Połamany, poraniony. – Podawaliśmy kroplówki, uczyliśmy się zastrzyków. Kuleje do dziś, ale żyje – i to jest dla nas najważniejsze – mówi Anna, że niestety takiego chorego kota nikt nie chce przygarnąć. Z kolei Kropka została znaleziona przy śmietniku na al. Wolności.
A Enzo wrócił z dwóch adopcji, bo ma chore nerki. – My możemy się nim zająć. Po prostu musi mieć dom – mówi Jeremi. Słów jeszcze o Dzikiej, bo to kotka, która żyła dziko, ale... lgnęła do ludzi. – Nie udało się jej do końca oswoić, ale nie mogliśmy jej oddać i też jest z nami – wylicza, że obecnie mają pod swoim dachem cztery koty.
Co ciekawe każdy kot, który opuszcza ich dom do adopcji, dostaje wyprawkę: książeczkę zdrowia, szczepień, chip. – Przeprowadzamy wywiady, ankiety. Chcemy wiedzieć, dokąd idzie nasz podopieczny – tłumaczy Jeremi. – Mówimy jasno: jeśli coś się nie uda – nie wyrzucaj kota, ale zwróć nam. Zawsze dajemy taką gwarancję – zaznacza, że z roku na rok adopcje są coraz trudniejsze. – Dużo kotów trafia do Polski z Ukrainy, sytuacja jest trudna – przyznaje Anna.
Żyją w niewielkim mieszkaniu na osiedlu Piastów, na trzecim piętrze. Nie ukrywają, że utrzymanie kotów kosztuje – ale robią to od serca, charytatywnie, bo tak po prostu chcą. – Może, gdyby nie koty, to wybudowalibyśmy wielki dom... ale czy bylibyśmy bardziej szczęśliwi? Nasze szczęście to nie metry, tylko te wszystkie futrzaste ogonki, które kiedyś znalazły u nas schronienie – kończą zgodnie. To ich styl życia.
(MK)
0 0
Wszelkich błogosławieństwa, za takie serca